Ducha
domu nie da się zabić
Czynszówka,
która miała pecha
„Właściwie
wybudowaliśmy 1,5 domu”- mówi pani Ewa Dzierżko, obecna właścicielka
czynszówki przy ulicy Saskiej 72. Z pozoru jest to typowa kamienica, jakich
wiele przy tej ulicy, ale jak mówi pani Ewa, ten dom od początku miał pecha.
Wybudował
go w latach 30. XX wieku jej ojciec - Józef Dziuba. Działkę odkupił od
Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów, gdzie pracował całe życie. Był inżynierem,
specjalistą w dziedzinie wodociągów i kanalizacji.
Budowę zaczął w 1937 r. Rodzina Dziubów sprowadziła się tam w lipcu
1939. Protokół odbioru domu pochodzi z 1 sierpnia.
Wcześniej,
żeby nadzorować budowę przenieśli się z mieszkania przy ulicy
Czerniakowskiej, z terenów należących do wodociągów, na Francuską. „Gdy
się zaczęła wojna, ojciec wywiózł nas do swoich rodziców do Zamościa. Tam
miało być spokojniej, chociaż wcale nie było, bo przetoczyły się tamtędy
2 fronty” - mówi pani Ewa Dzierżko. Kiedy kilka dni później pan Dziuba,
zostawiwszy rodzinę w Zamościu, wrócił do Warszawy, zastał dom spalony.
„Ten dom jako jeden z niewielu na Saskiej Kępie, został trafiony bombą i to
przedziwną - zapalającą. Połowa domu była wypalona. Bomba przeleciała od
strychu do piwnicy. Później nie mogliśmy dojść, co się stało, bo nas tu
nie było.” W kolejnym protokole Wydziału Nadzoru Budowlanego Zarządu
Miejskiego z marca 40 roku, można przeczytać, że straty wyniosły 50% wartości
budynku: uszkodzone wiązania dachowe, mieszkania wypalone z podłogami, w
stropach dziury na wylot. Bomba przecięła wszystkie piętra, począwszy od
strychu, aby na końcu wylądować w piwnicy. „Mógł być to jakiś pocisk
zapalający, bo się w ogóle nie rozprysnął. Jak przez mgłę pamiętam tę
łuskę na podłodze w piwnicy” - mówi pani Ewa. Do dziś nie wiadomo,
dlaczego pożar wygasł. Spaliła się połowa domu na wszystkich kondygnacjach.
To było krótko po zakończeniu budowy, więc na terenie ogródka stała jeszcze pakamera - drewniany budynek, w którym mieszkał dozorca. Początkowo miał nadzorować budowę, potem pilnować domu. Dozorca nazywał się Niemiec i był robotnikiem w Wodociągach. Kiedy rodzina Dziubów wyjeżdżała do Zamościa, on wraz ze swoją żoną i malutkim synem, został na posterunku. „Jeszcze przed wojną dostałam od rodziców jamniczka. Nazywał się Urwis. Nie wiem, dlaczego, ale kiedy wyjeżdżaliśmyna zdjęciu Ewa Dzierżko z "Urwisem"
samochodem,
nie zabraliśmy go ze sobą. Nikt nie myślał o tym, że wyjeżdżamy na dłużej,
że tu takie rzeczy będą się działy.” Urwis pozostał pod opieką państwa
Niemców. Był przywiązany sznurkiem do baraku, żeby nie uciekł. Jak się
zaczęło palić, zaginął. „Kawałek dalej, też na Saskiej mieszkał pewien
pan sędzia, który miał jamnika. Jak już wróciliśmy do Warszawy matka
dowiedziała się, że kiedy go przygarnął, jamniczek był poparzony. Mama
doszła do tego, że to nasz Urwis, ale nie miała odwagi upominać się o
niego, bo uważała, że skoro go zostawiła na taką złą dolę, a ci ludzie
się nim zaopiekowali, to oni mają do niego prawo.”
Jeszcze
w czasie okupacji pan Dziuba wziął pożyczkę z banku na remont domu. Odbudowa
przebiegała na tyle sprawnie, że na wiosnę 1941 roku rodzina wróciła na
Saską 72. Po zakończeniu remontu zaczęli spłacać pożyczkę. „Po wojnie
moja mama musiała płacić podatek od wzbogacenia właśnie od tej pożyczki,
gdyż uznano, że skoro mieliśmy pieniądze, żeby ją spłacać, tzn. że
bardzo się wzbogaciliśmy. Można by powiedzieć, ze moi rodzice w ciągu 3 lat
zbudowali 1,5 domu, gdyż po pożarze dokładnie połowę musieli odtworzyć."
„Nasz dom od początku był pechowy. W 44 roku z kolei, kiedy armia
radziecka zatrzymała się na Wiśle, za naszym domem ustawiono działko i stąd
strzelano, wobec tego, po zlokalizowaniu tego działka, do niego też
strzelano.” Dom znalazł się na linii ognia. „Z boku i z frontu miał ślady
po kulach, a na pierwszym piętrze - wielką dziurę, ale to musiał dostać od
Rosjan lub Polaków.”
W 44 roku ojciec pani Ewy trafił do obozu. „Jak tylko wybuchło
powstanie, Niemcy z całej Pragi wygarnęli mężczyzn. To było w pierwszych
dniach powstania. Bali się, żeby tutaj nie przeniosła się walka zbrojna. Można
się było ukryć, ale ludzie byli tak zastraszeni, że decydowali się wyjść
z domów i zebrać w nakazanym miejscu.” Jej ojciec należał do NSZ-u. Część
tej organizacji nie zgadzała się na powstanie. On również nie chciał brać
w nim udziału. Jednak, jak powiedziała jej matka, w czasie wojny na ich
strychu składowano broń. „Strych był wysypany ziemią - może na wypadek pożaru,
żeby było czym zasypywać?” W tej ziemi ukrywano broń. „Jak Niemcy
zrobili tę brankę, to ojciec wyszedł z domu i trafił do obozu we
Flossenburgu. Nie wrócił stamtąd. Zginął w listopadzie 44 roku. Razem z nim
wyszedł dozorca pan Niemiec, ale on przeżył, bo Niemcy robotników odsyłali
do prac fizycznych, a nie do obozów. Razem z nimi poszli też panowie Kryszak i
Przasnyski. Oni wrócili.
„Wcześniej Ludwik Szygendowski z II piętra wziął sublokatorkę -
panią Jankowską. Podnajął jej jeden pokój w swoim mieszkaniu. On tez nie
przeżył obozu, natomiast jej mąż, który był w stalagu, wrócił. Ona
mieszka u nas do dziś.”
Kiedy
przyszły czasy nakazów kwaterunkowych, wszyscy lokatorzy postarali się o taki
nakaz i stali się lokatorami kwaterunkowymi. Mieszkania na terenie miasta
znalazły się w gestii urzędów miejskich. „Nasz dom nie został upaństwowiony
tylko dlatego, że nie przekroczyliśmy limitu 18 izb. Chodziło o to, że
Warszawa była zniszczona, mieszkań - mało, więc miasto położyło na nich
łapę, żeby nimi jakoś gospodarować.” Ich mieszkanie było duże,
5-pokojowe. Jeden pokój zajmowała babcia, w drugim był gabinet
stomatologiczny jej mamy, a trzeci należał do niej i mamy. W dwóch pozostałych
mieszkały inne rodziny. „Mieszkanie było w gestii urzędu kwaterunkowego,
ale mama starała się robić tak, żeby nie przydzielano nikogo obcego. Wolała,
żeby to był ktoś znajomy czy też rekomendowany przez znajomego. Przez jakiś
czas mieszkał tutaj pisarz Michał Rusinek i Arnold Szyfman, dyrektor Teatru
Polskiego. Nie wiem, w jaki sposób do nas trafili, ale krótko przed wyjazdem
do Izraela zatrzymali się też pani Basia i jej mąż /Adolf?/ Berman. On był
działaczem Związku Żydowskiego, bratem niechlubnie zapamiętanego Bermana ze
służb bezpieczeństwa. Ostatnia lokatorka kwaterunkowa z naszego mieszkania
(nie domu) wyprowadziła się w latach 60. Wyszła za mąż i wyjechała do
Ameryki. „Wszyscy oni dążyli do tego, żeby jak najszybciej przenieść się
na swoje. Stosunki z nimi układały się idealnie. Moja matka była wspaniałą
osobą, bo ja dzisiaj sobie nie wyobrażam, żebym mogła mieszkać z obcymi ludźmi.”
Matka
pani Ewy, Maria Dziubowa, była
dentystką. „Przez nasz dom przewinęło się wielu ludzi - jej pacjentów.
Kiedyś przypadkowo poznaliśmy pana, który pamiętał, że na Saskiej mieszkała
dentystka, na której pogrzeb przyszła cała Saska Kępa.” - mówi pani Ewa
Dzierżko. Pogrzeb jej matki odbył
się w lutym, 23 lata temu.” Kiedy zapytałam organistę, ile będzie kosztowało
granie, powiedział, że za pogrzeb pani Dziubowej nie weźmie pieniędzy.”
Przez
cały czas właściciele starali się utrzymać dom ze 135 zł czynszu. „Mama
ciułała i jeśli przyszedł ślusarz czy hydraulik, to ona z tych pieniędzy płaciła.
Jeżeli nie wystarczało, dokładała z własnej kieszeni.” Potem już pani
Ewa Dzierżko sama dążyła do tego, aby odzyskać mieszkania od lokatorów
kwaterunkowych. W latach 70-tych jej córce przyznano ładne mieszkanie w spółdzielni
na Gocławiu. "Zaproponowaliśmy jednym z naszych lokatorów zmianę
zajmowanego przez nich mieszkania na to spółdzielcze, które my musielibyśmy dla nich wykupić, ale
oni nie chcieli, mimo że tu mieli mieszkanie kwaterunkowe, a tam mogli mieć własnościowe.
Uznali, że jest dla nich za małe. Zgodzili się wyprowadzić, jeżeli
znajdziemy im równorzędne. Znaleźliśmy takie mieszkanie w domu, w którym
mieszkali moi rodzice zanim przeprowadzili się na Saską Kępę. Musieliśmy je
kupić tym lokatorom i jeszcze zrobić tam remont, czyli w rzeczywistości
nasze mieszkanie odzyskać za naprawdę duże pieniądze.” Inna
lokatorka powtarzała im, żeby nie kupowali jej mieszkania, bo niedługo umrze.
Rzeczywiście wkrótce umarła i to mieszkanie wróciło do nich.
Dziś
tylko jedno mieszkanie w całym domu jest objęte kwaterunkiem. Zajmuje je dawna
sublokatorka Ludwika Szygendowskiego. Za 65-metrowe mieszkanie nadal płaci 143
zł. „Nie mam serca podnieść jej czynszu. Mieszka tutaj już od 43 roku,
czyli ponad 60 lat. Przyszła do mnie kiedyś i powiedziała: Zrobiłam Ci Ewka
prezent, wymieniłam okno. Odpowiedziałam, że w takim razie nawzajem sobie
robimy prezenty, bo ja od lat nie podnoszę czynszu. Nie dodałam, że gdyby płaciła
więcej, to za te pieniądze jeszcze kilkadziesiąt okien można by było wymienić."
Pani
Ewa Dzierżko niechętnie rusza się poza Saską Kępę. Kiedyś była
bibliotekarką początkowo na Pradze Południe, potem na Pradze Północ. „Mówiłam,
że nie jestem warszawianką tylko prażanką, a w tej chwili zrobiłam się po
prostu saskokępianką. To jest mój świat. Tu mieszkam od prawie 70 lat. Praga
jest autentyczna, właśnie taka, jakie powinno być miasto.”
"Tekst
powstał w Laboratorium Reportażu Instytutu
Dziennikarstwa UW. www.reporter.edu.pl".
Wspomnień Ewy Dzierżko wysłuchała i opracowała w formie tekstowej Ewelina
Wojtysiak